poniedziałek, 18 maja 2009

#5: The machine is turning fifteen.


  Dzisiejszy, odrobinkę wspominkowy odcinek sponsoruje... literka M! Porozwodzę się troszkę nad jednym z rozdziałów mojej muzycznej przeszłości. Tym najbardziej normalnym. Erę Fifticentuff i innych DeGejmów dla własnego dobra pominę, a erę LinkinParko-manii poruszę, jak będę mocno pijany lub zbierze mi się na wspominanie podstawówki. Dobrze wiesz, że prędzej czy później do tego dojdzie. 

Czemu za sponsoring odpowiedzialna jest trzynasta litera alfabetu (musiałem liczyć na palcach...)? Millencolin. W mordę, ile ja mam fajnych wspomnień związanych z tą kapelą... No ale, first things first - Millencolin to nie Aerosmith czy RHCP, więc niewielu ludzi w ogóle kojarzy, co grają i kim są. Ty będziesz miał okazję troszkę się dokształcić.

Zespół powstał w '92 roku w... szwedzkim Örebro, niespełna stutysięcznym mieście, które notabene jest miastem partnerskim Łodzi. Trzech kolesi z lokalnych punkowych zespołów - Erik Ohlsson, Mathias Färm i Nikola Sarcevic założyło kapelę, która miała w założeniu grać po szwedzku muzykę inspirowaną brzmieniem NOFX czy Descendents. Po nagraniu w '93 pierwszego dema - "Goofy" chłopaki stwierdzili, że do koncertowania potrzebują dwóch gitarzystów - wtedy to Mathias został zastąpiony na garach przez Fredrika Larzona. W ten sposób ukształtował się skład zespołu, w jakim Millencolin koncertuje do dziś. 

Millencolin od początku grał coś, co przez znawców wszelakich zwane jest skate punkiem. Popularna muzyka wsród skaterów - szybka, agresywna, ale z melodyjnym wokalem, często zawierająca odniesienia do wszelakiej skejterskiej terminologii i kultury. Na papierze wygląda fajnie, ale chyba nie było osoby, która się nie skrzywiła słysząc, że słucham skate-punku. Zostańmy więc przy samym punku. Dla wygody po prostu. 

Moja pierwsza styczność z MC (oficjalny skrót nazwy zespołu, używany chociażby w logosach) miała miejsce przy grze w Tony Hawk's Pro Skater 2 na PSX. Piękne czasy. Strasznie fajnie kleiło się grindy, heelflipy, one-foot-japany i inne melony na poczciwym szaraku. Tłem dla tych akrobacji był kawałek "No Cigar" z płyty "Pennybridge Pioneers". Wtedy wydawał mi się tylko fajny, ale po około dwóch latach zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Dzięki temu jednemu utworowi postanowiłem pochłonąć całą dyskografię MC. A jest co pochłaniać. 

(UWAGA! Teraz wezmę pod uwagę tylko albumy studyjne i dwa pierwsze dema - nie chce mi się pieprzyć z opisywaniem czternastu singli, które nie zawierają jakiegoś specjalnie ciekawego materiału niepublikowanego na LPkach.)

Dyskografia MC to ciekawa opowieść o dojrzewaniu. Dla jednych ma szczęśliwe zakończenie - dla innych nie. Ja jestem chyba gdzieś po środku. 

Właśnie słucham pierwszego dema - "Goofy" z '92. Szczerze mówiąc, uszy mi krwawią. Straszna kupa. Nikola drze się jak nawiedzony, gitara jest dziwnie nagrana... Mimo to jednak, słyszę "nutkę" nadziei! "Flipping Beans" każe nie spisywać kapeli na straty. Fajny, grany na basie, motyw i lekko reggae'owo brzmiąca (w zwrotce) gitara, oraz PRZEDE WSZYSTKIM znośny wokal. Poszukajcie na jakiejś wrzucie czy innym jutubie - nie ma rewelki, ale tragedia też to nie jest. 

Drugie demo, już z dwoma gitarzystami - "Melack", '93. Poziom podobny, aczkolwiek wokal się poprawia, a i dwie gitary brzmią dużo lepiej niż jedna. 

W '94 MC narobił sobie trochę kłopotów. Wydając swój pierwszy studyjny album -"Tiny Tunes", kapela nadepnęła na odcisk filmowemu gigantowi - Warner Bros. Fakt - tytuł płyty i jej okładka to widoczne nawiązanie do "Looney Tunes", ale amerykański gigant mógł odpuścić świeżakom ze Szwecji. Nie odpuścił. Pozew poszedł do sądu i wydawca -Burning Heart ściągnął płytę z półek, by wydać ją pod innym tytułem oraz z inną okładką w '98.

Muzycznie 12 utworów z "Tiny Tunes" to na prawdę solidny kawał fajnej muzyki. Od szybkiego "Mr. Clean" (który to jest grany na każdym chyba koncercie MC, publika zawsze śpiewa refren), przez kawałek o nietańczących bedbojach - "Dance Craze" (mój hymn w czasie, kiedy jeszcze obchodziło mnie to, co myślą inni ludzie jak widzą mnie wywijającego na parkiecie), po "Da Strike" - fajną nutę o kręglach. Odrobina trąbki, zabawny tekst i fajowe chórki - dla mnie miodzio. Ogólnie "Tiny Tunes" to na prawdę fajne wydawnictwo. Jeśli chcesz się wkręcić w klimat, to to będzie dobry początek. 

Rok później na rynku pojawiło się "Life On A Plate". 50,000 sprzedanych egzemplarzy, tytuł "Okładki Roku" w Szwecji i dwa single - dobra płyta. Przede wszystkim słychać ewolucję wokalu - podczas, gdy jeszcze rok temu możnaby się go czepiać, to na "Życiu na Talerzu" jest już okejowo. Czternaście strasznie pozytywnych kawałków, które porywają do skakania i robienia głupot, zawsze zostawia uśmieszek na mojej facjacie. Na prawdę warto posłuchać "Move Your Car" i "Story Of My Life" (fajowe teledyski) czy chociażby "Bullion"

Potem na prawdę dobre "For Monkeys" z '97, które było idealnym pretekstem do rozpoczęcia światowego tournee (polecam "Twenty-Two" i "Lights Out" - pycha!) i przydługawe "Melancholy Collection", które raczej nic ciekawego sobą nie wniosło. 

Rok 2000 to według większości fanów MC najlepszy dla zespołu. Wydanie "Pennbridge Pioneers" ("Pennybridge" to tłumaczenie nazwy rodzinnego miasta na angielski) przyniosło chłopakom złotą płytę w Australii, featuring w grach THPS2 czy  Jeremy McGrath Supercross World oraz na albumie "Music from and Inspired by Tony Hawk's Pro Skater 3". Ogólnie zespół stał się bardziej rozpoznawalny, rozwijał swój fan support, ale przede wszystkim grał świetną muzykę. Płyta trwająca tylko 37 minut niesie ze sobą dużo energii i wpadających w ucho melodii. Kultowe już dla fanów zespołu "No Cigar" opowiadające o braku akceptacji, "Penguins & Polarbears" o toksycznych relacjach w związku, czy chociażby opowiadający o zakupomanii "Material Boy" to kanon brzmienia Millencolin. Sam przy tej płycie spędziłem na prawdę fajne chwile, słuchając jej mając gorszy czy lepszy nastrój zawsze wychodziłem na prostą lub wzbijałem się pełen energii w powietrze.

Od wydanego w 2002 albumu "Home From Home" według wielu fanbojów MC zaczął tracić klimat. Jęczenie, że to już nie to samo co kiedyś strasznie mnie denerwowało - chociaż brzmienie było faktycznie diametralnie inne (dojrzalsze takie, nie wiem jak to określić), a ze "skate-punku" został tylko "punk", to i tak było słuchać ducha Örebro (szczególnie w "Punk Rock Rebel" czy "Home From Home"). Ja tam nie narzekałem - nadal ta płyta jest moją ulubioną w całej dyskografii zespołu. 

W 2005 światło dzienne ujrzało "Kingwood", które według fanów jeszcze bardziej odchodziło od brzmienia MC znanego z lat '94-'00. Nie da się ukryć, Millencolin na tym albumie brzmi bardziej rockowo, teksty są dojrzalsze i bardziej życiowe... Mi tam płyta spasowała. Swego czasu nawet bardzo zakochany byłem w "Shut You Out" z bardzo fajnym, stylizowanym na Sin City teledyskiem. Po cichu miałem nadzieję, że jeśli brzmienie MC ma się zmieniać, to pójdzie we właśnie tą stronę. Myliłem się. 

Następnym albumem MC obdarował fanów rok temu. Po drodze, w 2007 Mathias zrobił skok w bok ze średnio udanym projektem "Franky Lee" i albumem "Cutting Edge" (fajna okładka, kiepski wokal tak w wielkim skrócie), co trochę przedłużyło nagrywkę do nowego albumu MC - Machine 15. Tak, Millencolin w 2008 roku obchodził piętnaste urodziny. Z tej okazji na swoim www chłopcy zamieścili nowy singiel - "Brand New Game", którym praktycznie odcinali się od wcześniejszej twórczości. Osobiście byłem w szoku. Nie rozumiałem po prostu jak można postawić kreskę między sobą, a tak udaną przeszłością. To tak, jakby Sting utrzymywał, że nigdy nie śpiewał z Police. Jaaaaaaaasne. 

Drugi single dał mi trochę nadziei. "Detox" to zwykła, wpadająca w ucho popierdółka z całkiem fajnym tekstem - dokładnie to, czego oczekiwałem od MC na piętnastą rocznicę rockowania. 

Niestety, sam album mocno mnie (i nie tylko) zawiódł. Ogólne brzmienie płyty to mimry z mamrami. Takie MxPx, Simple Plan czy inny Green Day (choć do GD tu akurat najdalej) podane z łagodnym sosem. Strasznie delikatny wokal, niewiele wwiercających się w pamięć tekstów (a właściwie to tylko dwa) i jeszcze mniej kopiących w ucho melodii...

Żaden mąż nie oczekuje na 15 rocznicę, że zdradzi go żona. Ja jako fan MC nie oczekiwałem tak znaczącej zdrady dobrze sprawdzonej formuły. Jak mawiają amerykanie - "If it ain't broken - don't fix it!". Widocznie Szwedzi tego przysłowia nie słyszeli. 

Dlatego właśnie u mnie, opowieść pt. Millencolin nie zostawia jakiegoś wielkiego niesmaku. W końcu sześć albumów zjadłem ze smakiem, oczekując regularnych dokładek... Niestety siódma obiła mi się dość nieprzyjemnie - strasznie krzywię mordę wsłuchując się w te wszystkie skrzypcowo-dzwoneczkowe dziwactwa "Machine 15"

Przychodzi tylko czekać, w którym kierunku "Maszyna" ruszy po release'ie z 2008. Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają... Dlaczego "Millencolin" miałby się nie zmienić?

PS  http://www.youtube.com/user/ruttnaroger   <- kanał z twórczością MC, polecam zapoznanie się

PS 2  Wybaczcie literówki, jeśli są - jest późno a jam zmęczonym ; o

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz