sobota, 30 maja 2009

skit: tech

  Pogrzebałem troszkę w ustawieniach i od teraz każdy może komentować notki - bez konieczności posiadania kont na googlach i innych bzdetach. Liczę na wasz feedback!

Żeby nie było za pusto, dzielę się z wami straaaaaaaaaa(...)asznie kozackim coverem kawałka Chrisa Cornella - You Know My Name, który był theme-songiem filmu Casino Royale. Ach, stare dobre czasy, kiedy Chris jeszcze nie grzeszył z Timbalandem... 

środa, 27 maja 2009

#6: Lock the door and load my gun, this time I'm fighting back.


  Właściwie to nie będę próbował walczyć. Wakacyjna niemoc i lenistwo ogarnęły mnie ze wszystkich stron. Dramat do tego stopnia, że nie pamiętam kiedy ostatnio bez noża na gardle zrobiłem coś pożytecznego. Jeszcze tylko dwa tygodnie i koniec. "Tylko" dwa tygodnie... 

Żeby było zabawniej, rzeczy niepożyteczne też jakoś niespecjalnie palą mi się w rękach. Ponad miesiąc zacząłem drugi raz przechodzić BiA: Hell's Highway (kawał dobrej gry) - dobrnąłem do połowy i od około 2,5 tygodnia sejw leży nietknięty. Powinienem oddać wiosło do lutnika - nie chce mi się napisać maila z zapytaniem o cennik. Miałem uczyć się skal i chociaż trochę wiedzy teoretycznej liznąć, żeby moje granie nie ograniczało się na pobieraniu lekcji od jutuba - odkładam to co chwilę "na jutro". 

Nawet w kwestii poszerzania swoich muzycznych horyzontów jest ostatnio cienko. Jakoś dziwnym trafem nie mam czasu żeby obejrzeć koncert Led Zeppelin (na co mam straszną chrapkę przez genialne wykonanie Stairway To Heaven), który zalega mi na dysku od średniowiecza, nie chce mi się zapoznać bliżej z dyskografią The Who... 

W tej całej beznadziejności z pomocą przyszła mi... Agnieszka. Właściwie to Fałka, bo ta osóbka strasznie mi się dziwi, gdy zwracam się do niej po imieniu. 

Pewnego pięknego dnia zareklamowała mi współczesną kapelę. "Jakiś syf pewnie, XXI wiek wydał przecież na świat trzy fajne kapele na krzyż" - pomyślałem sobie. Obejrzałem teledysk, który Fałka podesłała mi na gg i szczerze mówiąc, nie zmiękły mi kolana. The Answer - bo tak nazywa się owy band - wydawało mi się wtedy trochę bez własnego charakteru, zbyt znajome. Do tego wokalista wygląda jak z LoTR, a gitarzysta, nie siląc się na oryginalność, gra na Les Paulu (kocham te wiosła, ale chyba trochę zbyt dużo ludzi na nich gra). 

Postanowiłem jednak zapoznać się z ich ostatnią płytą - Everyday Demons. Prawie przeszkodziło mi lenistwo, ale jednak - udało się. Dzięki temu mogę teraz powiedzieć, że chłopaki z The Answer są dla mnie chyba najprzyjemniejszą muzyczną niespodzianką ostatnich 6 miesięcy. 

Zakochałem się w wokaliście. Oczywiście, platonicznie i czysto w sferze audio. Jego wokal jest świetny, przypomina mi kogoś. Cały czas chodzi mi po głowie porównanie do śp. Bona Scotta, chociaż musiałbym obu panów dokładnie zestawić, żeby stwierdzić, czy ma to jakieś podstawy. W każdym bądź razie - wokal ma jaja. Jest urozmaicony, zadziorny i brzmi dość oldschoolowo. To nie żaden emo-screamcore ani inny horror-punk (pozdro Suchar!).

Gitarzysta, oprócz tego, że w wyborze sprzętu nie zgrzeszył oryginalnością, też odwala kawał dobrej roboty. Riffy są mięsiste i wpadające w ucho, wszystko fajnie brzmi. Jedyne, nad czym nie będę piał to solówki - jest kilka dobrych, kilka gorszych, za to wybitnie fajnej się nie dosłuchałem. Bywa. 

Album Everyday Demons cierpi na syndrom "na jedno kopyto". Wszystkie kawałki brzmią podobnie, tylko kilka z nich odchodzi od ustalonego w pierwszym na płycie "Demon Eyes" klimatu. Na prawdę szkoda, bo "Pride" czy "Why You'd Changed Your Mind" brzmią ekstra. Kawałki nawet czasem trwania są do siebie podobne - wszystkie 11 utworów ma długość średnio 4 minut, co jest dość niespotykane. Ale zaraz, nie mogę ganić za brak urozmaicenia. AC/DC też nie żonglowało stylami, a roxuje po dziś dzień. W końcu nie każda kapela to wirtuozi pokroju Led Zeppelin czy GnR, żeby umiejętnie mieszać i przeplatać brzmienia.

W skrócie - Fałka ocaliła mnie muzycznie. The Answer wskoczyło przebojem na moje plejlisty, towarzyszy mi ostatnio w drodze do szkoły. Jednak muzyka XXI wieku nie jest taka zła...

PS http://www.youtube.com/user/answertv <--- jutubowy kanał zespołu. Polecam teledysk do "On And On"!


poniedziałek, 18 maja 2009

#5: The machine is turning fifteen.


  Dzisiejszy, odrobinkę wspominkowy odcinek sponsoruje... literka M! Porozwodzę się troszkę nad jednym z rozdziałów mojej muzycznej przeszłości. Tym najbardziej normalnym. Erę Fifticentuff i innych DeGejmów dla własnego dobra pominę, a erę LinkinParko-manii poruszę, jak będę mocno pijany lub zbierze mi się na wspominanie podstawówki. Dobrze wiesz, że prędzej czy później do tego dojdzie. 

Czemu za sponsoring odpowiedzialna jest trzynasta litera alfabetu (musiałem liczyć na palcach...)? Millencolin. W mordę, ile ja mam fajnych wspomnień związanych z tą kapelą... No ale, first things first - Millencolin to nie Aerosmith czy RHCP, więc niewielu ludzi w ogóle kojarzy, co grają i kim są. Ty będziesz miał okazję troszkę się dokształcić.

Zespół powstał w '92 roku w... szwedzkim Örebro, niespełna stutysięcznym mieście, które notabene jest miastem partnerskim Łodzi. Trzech kolesi z lokalnych punkowych zespołów - Erik Ohlsson, Mathias Färm i Nikola Sarcevic założyło kapelę, która miała w założeniu grać po szwedzku muzykę inspirowaną brzmieniem NOFX czy Descendents. Po nagraniu w '93 pierwszego dema - "Goofy" chłopaki stwierdzili, że do koncertowania potrzebują dwóch gitarzystów - wtedy to Mathias został zastąpiony na garach przez Fredrika Larzona. W ten sposób ukształtował się skład zespołu, w jakim Millencolin koncertuje do dziś. 

Millencolin od początku grał coś, co przez znawców wszelakich zwane jest skate punkiem. Popularna muzyka wsród skaterów - szybka, agresywna, ale z melodyjnym wokalem, często zawierająca odniesienia do wszelakiej skejterskiej terminologii i kultury. Na papierze wygląda fajnie, ale chyba nie było osoby, która się nie skrzywiła słysząc, że słucham skate-punku. Zostańmy więc przy samym punku. Dla wygody po prostu. 

Moja pierwsza styczność z MC (oficjalny skrót nazwy zespołu, używany chociażby w logosach) miała miejsce przy grze w Tony Hawk's Pro Skater 2 na PSX. Piękne czasy. Strasznie fajnie kleiło się grindy, heelflipy, one-foot-japany i inne melony na poczciwym szaraku. Tłem dla tych akrobacji był kawałek "No Cigar" z płyty "Pennybridge Pioneers". Wtedy wydawał mi się tylko fajny, ale po około dwóch latach zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Dzięki temu jednemu utworowi postanowiłem pochłonąć całą dyskografię MC. A jest co pochłaniać. 

(UWAGA! Teraz wezmę pod uwagę tylko albumy studyjne i dwa pierwsze dema - nie chce mi się pieprzyć z opisywaniem czternastu singli, które nie zawierają jakiegoś specjalnie ciekawego materiału niepublikowanego na LPkach.)

Dyskografia MC to ciekawa opowieść o dojrzewaniu. Dla jednych ma szczęśliwe zakończenie - dla innych nie. Ja jestem chyba gdzieś po środku. 

Właśnie słucham pierwszego dema - "Goofy" z '92. Szczerze mówiąc, uszy mi krwawią. Straszna kupa. Nikola drze się jak nawiedzony, gitara jest dziwnie nagrana... Mimo to jednak, słyszę "nutkę" nadziei! "Flipping Beans" każe nie spisywać kapeli na straty. Fajny, grany na basie, motyw i lekko reggae'owo brzmiąca (w zwrotce) gitara, oraz PRZEDE WSZYSTKIM znośny wokal. Poszukajcie na jakiejś wrzucie czy innym jutubie - nie ma rewelki, ale tragedia też to nie jest. 

Drugie demo, już z dwoma gitarzystami - "Melack", '93. Poziom podobny, aczkolwiek wokal się poprawia, a i dwie gitary brzmią dużo lepiej niż jedna. 

W '94 MC narobił sobie trochę kłopotów. Wydając swój pierwszy studyjny album -"Tiny Tunes", kapela nadepnęła na odcisk filmowemu gigantowi - Warner Bros. Fakt - tytuł płyty i jej okładka to widoczne nawiązanie do "Looney Tunes", ale amerykański gigant mógł odpuścić świeżakom ze Szwecji. Nie odpuścił. Pozew poszedł do sądu i wydawca -Burning Heart ściągnął płytę z półek, by wydać ją pod innym tytułem oraz z inną okładką w '98.

Muzycznie 12 utworów z "Tiny Tunes" to na prawdę solidny kawał fajnej muzyki. Od szybkiego "Mr. Clean" (który to jest grany na każdym chyba koncercie MC, publika zawsze śpiewa refren), przez kawałek o nietańczących bedbojach - "Dance Craze" (mój hymn w czasie, kiedy jeszcze obchodziło mnie to, co myślą inni ludzie jak widzą mnie wywijającego na parkiecie), po "Da Strike" - fajną nutę o kręglach. Odrobina trąbki, zabawny tekst i fajowe chórki - dla mnie miodzio. Ogólnie "Tiny Tunes" to na prawdę fajne wydawnictwo. Jeśli chcesz się wkręcić w klimat, to to będzie dobry początek. 

Rok później na rynku pojawiło się "Life On A Plate". 50,000 sprzedanych egzemplarzy, tytuł "Okładki Roku" w Szwecji i dwa single - dobra płyta. Przede wszystkim słychać ewolucję wokalu - podczas, gdy jeszcze rok temu możnaby się go czepiać, to na "Życiu na Talerzu" jest już okejowo. Czternaście strasznie pozytywnych kawałków, które porywają do skakania i robienia głupot, zawsze zostawia uśmieszek na mojej facjacie. Na prawdę warto posłuchać "Move Your Car" i "Story Of My Life" (fajowe teledyski) czy chociażby "Bullion"

Potem na prawdę dobre "For Monkeys" z '97, które było idealnym pretekstem do rozpoczęcia światowego tournee (polecam "Twenty-Two" i "Lights Out" - pycha!) i przydługawe "Melancholy Collection", które raczej nic ciekawego sobą nie wniosło. 

Rok 2000 to według większości fanów MC najlepszy dla zespołu. Wydanie "Pennbridge Pioneers" ("Pennybridge" to tłumaczenie nazwy rodzinnego miasta na angielski) przyniosło chłopakom złotą płytę w Australii, featuring w grach THPS2 czy  Jeremy McGrath Supercross World oraz na albumie "Music from and Inspired by Tony Hawk's Pro Skater 3". Ogólnie zespół stał się bardziej rozpoznawalny, rozwijał swój fan support, ale przede wszystkim grał świetną muzykę. Płyta trwająca tylko 37 minut niesie ze sobą dużo energii i wpadających w ucho melodii. Kultowe już dla fanów zespołu "No Cigar" opowiadające o braku akceptacji, "Penguins & Polarbears" o toksycznych relacjach w związku, czy chociażby opowiadający o zakupomanii "Material Boy" to kanon brzmienia Millencolin. Sam przy tej płycie spędziłem na prawdę fajne chwile, słuchając jej mając gorszy czy lepszy nastrój zawsze wychodziłem na prostą lub wzbijałem się pełen energii w powietrze.

Od wydanego w 2002 albumu "Home From Home" według wielu fanbojów MC zaczął tracić klimat. Jęczenie, że to już nie to samo co kiedyś strasznie mnie denerwowało - chociaż brzmienie było faktycznie diametralnie inne (dojrzalsze takie, nie wiem jak to określić), a ze "skate-punku" został tylko "punk", to i tak było słuchać ducha Örebro (szczególnie w "Punk Rock Rebel" czy "Home From Home"). Ja tam nie narzekałem - nadal ta płyta jest moją ulubioną w całej dyskografii zespołu. 

W 2005 światło dzienne ujrzało "Kingwood", które według fanów jeszcze bardziej odchodziło od brzmienia MC znanego z lat '94-'00. Nie da się ukryć, Millencolin na tym albumie brzmi bardziej rockowo, teksty są dojrzalsze i bardziej życiowe... Mi tam płyta spasowała. Swego czasu nawet bardzo zakochany byłem w "Shut You Out" z bardzo fajnym, stylizowanym na Sin City teledyskiem. Po cichu miałem nadzieję, że jeśli brzmienie MC ma się zmieniać, to pójdzie we właśnie tą stronę. Myliłem się. 

Następnym albumem MC obdarował fanów rok temu. Po drodze, w 2007 Mathias zrobił skok w bok ze średnio udanym projektem "Franky Lee" i albumem "Cutting Edge" (fajna okładka, kiepski wokal tak w wielkim skrócie), co trochę przedłużyło nagrywkę do nowego albumu MC - Machine 15. Tak, Millencolin w 2008 roku obchodził piętnaste urodziny. Z tej okazji na swoim www chłopcy zamieścili nowy singiel - "Brand New Game", którym praktycznie odcinali się od wcześniejszej twórczości. Osobiście byłem w szoku. Nie rozumiałem po prostu jak można postawić kreskę między sobą, a tak udaną przeszłością. To tak, jakby Sting utrzymywał, że nigdy nie śpiewał z Police. Jaaaaaaaasne. 

Drugi single dał mi trochę nadziei. "Detox" to zwykła, wpadająca w ucho popierdółka z całkiem fajnym tekstem - dokładnie to, czego oczekiwałem od MC na piętnastą rocznicę rockowania. 

Niestety, sam album mocno mnie (i nie tylko) zawiódł. Ogólne brzmienie płyty to mimry z mamrami. Takie MxPx, Simple Plan czy inny Green Day (choć do GD tu akurat najdalej) podane z łagodnym sosem. Strasznie delikatny wokal, niewiele wwiercających się w pamięć tekstów (a właściwie to tylko dwa) i jeszcze mniej kopiących w ucho melodii...

Żaden mąż nie oczekuje na 15 rocznicę, że zdradzi go żona. Ja jako fan MC nie oczekiwałem tak znaczącej zdrady dobrze sprawdzonej formuły. Jak mawiają amerykanie - "If it ain't broken - don't fix it!". Widocznie Szwedzi tego przysłowia nie słyszeli. 

Dlatego właśnie u mnie, opowieść pt. Millencolin nie zostawia jakiegoś wielkiego niesmaku. W końcu sześć albumów zjadłem ze smakiem, oczekując regularnych dokładek... Niestety siódma obiła mi się dość nieprzyjemnie - strasznie krzywię mordę wsłuchując się w te wszystkie skrzypcowo-dzwoneczkowe dziwactwa "Machine 15"

Przychodzi tylko czekać, w którym kierunku "Maszyna" ruszy po release'ie z 2008. Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają... Dlaczego "Millencolin" miałby się nie zmienić?

PS  http://www.youtube.com/user/ruttnaroger   <- kanał z twórczością MC, polecam zapoznanie się

PS 2  Wybaczcie literówki, jeśli są - jest późno a jam zmęczonym ; o

piątek, 15 maja 2009

#4: High Voltage



  Piątek. Koniec tygodnia mniej lub bardziej przez wszystkich wyczekiwany. Wiecie - domówki, dyskoteki, filmy na TVNie i takie tam. 

Piątek. Jak dla mnie pechowy dzień. Już któryś raz z kolei mój magiczny odtwarzacz muzyki postanowił wyzionąć ducha na początku mojej drogi do szkoły. Nie wczoraj, nie w środę, tylko akurat dziś. W piątek. Dzięki temu z wędrówki przez miasto pamiętam tylko końcówkę "Always On The Run" Lenny'ego Kravitza i krótki, wysoki dźwięk, równoznaczny z brakiem jakiegokolwiek zasilania w "empetrójce". Wzdrygnąłem się, jak po kieliszku Złotego Kłosa i polazłem dalej. 

Myślisz sobie pewnie, że jestem dziwny. Żadną tragiedią przecież nie jest przejście przez miasto bez muzyki łechtającej uszy... A już na pewno nie jest to zdarzenie tak ważne, żeby opisywać je na blogu.

Grubo się mylisz. 

Zabierz narkomanowi heroinę - sfiksuje. Zabierz alkoholikowi wódkę - będzie widział białe myszki. Zabierz palaczowi papierosy - przytyje. Zabierz mi muzykę - uschnę. 

Chcę Ci po prostu powiedzieć, że tak w sumie to jestem uzależniony od muzyki. Pochłaniam ją chętnie zawsze i wszędzie, w różnych ilościach i smakach. Ciężko choruję jak muszę siedzieć w ciszy. 

A dzisiaj w (względnej) ciszy musiałem przejść do centrum. Świat od razu zrobił się brzydszy i bardziej beznadziejny. Dziwnym trafem akurat dziś, pierwszy raz od dwóch tygodni, zwróciłem uwagę na rozpadające się kamienice na Katowickiej. Na ochroniarza bez jakiejkolwiek broni pod sądem, na pijaną żulerkę na ławeczkach na pl. Sikorskiego. Dramat.

Wystarczą dwa miniaturowe głośniczki w uszach i już zwracam uwagę tylko na to, że jest ciepło, a po ulicy jeździ coraz więcej kursantów z niebieskim "L" na dachu. Nie zastanawiam się, kto uwali mnie w szkole, tylko jak spędzę czas po lekcjach. Nie myślę o tym, jakie absurdy mijam. Znikam w swoim świecie. 

Ale do tego potrzebne są baterie AAA.


PS Compare the meerkat!

 

środa, 13 maja 2009

skit: niebiesko mi?

She's got eyes of the bluest skies
As if they thought of rain
I hate to look into those eyes
And see an ounce of pain (...)

  Na lewo nowość, na prawo dotychczasowe wiosło. Jak widać, moją muzyczną edukację nadzoruje dr Epiphone. Ogólnie ciekawy myk - od dzieciństwa uwielbiam niebieski. Kocham niebieskie oczy pięknych kobiet, niebieskie sportowe "japońce" i niebieski atrament mojego pióra. Od dzisiaj kocham też mojego niebieskiego demona. 

"Now go my son and rock!"

Ps. Masa perłowa to strasznie ładna rzecz w połączeniu z dobrym drewnem. 

poniedziałek, 11 maja 2009

#3: Alive With Love And Glory



  Szkoda, że nie widzisz mojej miny. Pewnie gdyby ktoś zrobiłby mi teraz zdjęcie, to bez problemu można by zrobić ze mnie jakiś demotywator, czy innego loltomka. Zdziwienie. Myślisz, że coś znasz, a jednak odkrywasz coś nowego. Bywa w życiu, prawda? No dobra, a co powiesz na to, że mnie przed chwilą totalnie zaskoczyła piosenka, którą od około dwóch lat mam na dysku? 

Niewiele miałem takich przypadków w swojej "muzycznej karierze". Właściwie to pamiętam tylko jeden - ktoś (dawno temu) podesłał mi "Stairway to Heaven" puszczone od tyłu i strasznie jarał się, że dzięki temu zabiegowi odkryto pean pochwalny na cześć szatana. Nie czułem się w jakikolwiek sposób mniej spostrzegawczy przez to, że nie odsłuchałem tego klasyka od tyłu, czekając aż szumy i jęki ułożą się w słowo "satan". Ale dziś to mi autentycznie głupio. 

Dzisiejsza notka miała być o "Sweet Child o' Mine". Niestety wszystkie czynniki, które mogły mi przeszkodzić, postanowiły wpaść na piwko do mojej głowy akurat dzisiaj, i najzwyczajniej w świecie nie wyszło. 

Pomyślałem sobie zatem, że skoro plan ambitny jest dziś niemożliwy do zrealizowania, to warto chociaż (dla rozgrzania mózgu) zarzucić czymś lżejszym. 

Wybrałem sobie kawałek zespołu Say Anything - Alive With The Glory Of Love. Jako, że nuta fajna, tekst ciekawy i ostatnio słucham tego często, miało pójść szybko i bez niespodzianek. 

When I watch you, I wanna do you right where you're standing
Right on the foyer, on this dark day, right in plain view
Of the whole ghetto. The boots stomp meadows, but we ignore that
You're lovely, baby. This war is crazy. I won't let you down (...)

Zaczyna się megafajnie. W końcu nie zawsze w pierwszym wersie piosenki (jak ja nie lubię tego słowa) słyszysz "chcę Cię zaliczyć dokładnie tam, gdzie stoisz". Pierwsze skojarzenie? Śpiewka o szczeniackiej miłości. Jednak coś tu nie pasuje... "Chiałbym Cię zaliczyć dokładnie tam, gdzie stoisz, (...) na oczach całego getta." Getta?!

No i tutaj już wiesz o co mi chodzi. Z jednej strony gitarka pitu-pitu, z drugiej strony wokal tara-rara, aż tu nagle słyszysz, że ten kawałek nie jest taki do końca zwyczajny. No ale jedziemy dalej. 

And when our city, vast and shitty, falls to the axis
They'll search the buildings, collect gold fillings, wallets and rings
But Ms. Black Eyeliner, you'd look finer with each day in hiding
Beneath the wormwood, oooh, love me so good.
They won't hear us screw away the day. I'll make you say (...)

Po tej zwrotce masz już pewność, że tutaj jednak chodzi o coś więcej niż miłość nastolatków. Wyłania się dość ciekawa historia o chowaniu się przed nazistami i seksie w ruinach. Ciekawy miks, prawda?

Teraz pewnie myślisz sobie, że to po prostu kawałek o drugowojennych nastolatkach, którzy spieprzają po ruinach przed niemcami. Niby nic dziwnego, gdyby napisał to jakiś europejski band, ale Say Anything są z Los Angeles. Amerykanie z podstawową wiedzą historyczną? Niesamowite!Pamiętacie getto w pierwszej zwrotce? No właśnie... 

Our Treblinka is alive with the glory of love!
Treblinka, alive, with the glory of love, yeah! (...)

Tutaj moja szczęka spada na kolana i zaczyna tańczyć kankana. Nie ukrywam, angielski znam dobrze, cała piosenka zaśpiewana jest fajnie i wyraźnie, ale... Treblinki to ja tam nie słyszałem. No za cholerę. Od dwóch lat co jakiś czas mam fazę na ten kawałek, a dopiero teraz zauważam ten łączący wszystko w całość szczegół. Kozio. 

Should they catch us and dispatch us to those separate work camps,
I'll dream about you. I will not doubt you with the passing of time
Should they kill me, your love will fill me, as warm as the bullets
I'll know my purpose. This war was worth this. I won't let you down (...)

Od seksu na ulicy getta, przez chowanie się w ruinach do rozdzielenia i śmierci przez rozstrzelanie. Teraz chyba widzisz, że gdybyś słuchał tego utworu jako kolejnego "grania do sprzątania", sporo byś stracił. Ja przegapiłem tylko tą Treblinkę, ale jej odkrycie dodało spójności całemu kawałkowi. Ciekawe, że człowiek zauważa najciekawsze rzeczy przez przypadek... 

PS Oczywiście zapraszam do zapoznania się z kawałkiem (jest oficjalne video na Youtube) i zostawiania po sobie komentarzy. Wszelka polemika mile widziana. 

PS#2 ZAMÓWIŁEM SOBIE NOWĄ GITARĘ HAHAHA. No.




piątek, 8 maja 2009

#2: 1987


          Chyba każdy z nas miewa takie dni, że chciałby z życia wyrzucić nieudany poranek, kiepski tydzień, miesiąc porażek czy rok totalnego nieróbstwa i drunych decyzji. Jeśli macie takie wtyki, by wymazać je permanentnie i dla całego świata to proszę bardzo-nie krępujcie się. Wara tylko od roku 1987. Czemu? Już wyjaśniam. 

Gdyby nie '87 ,nie byłbym chyba (muzycznie) tym, kim teraz jestem. Jedno niepozorne wydawnictwo sprzed 22 lat zmieniło diametralnie mój pogląd na wokal i gitarowy geniusz. 

21 lipca 1987 roku zespół Guns 'n' Roses wydał swój pierwszy studyjny album - Appetite for Destruction. 

Od razu mówię, że nie przesadzam. Chyba jeszcze w życiu nie słyszałem płyty, która przez całe swoje 50-kilka minut muzycznej długości jest tak... genialna? Mogę to wręcz przedstawić w odrobinę "fizyczny" sposób - specjalnie dla moich ukochanych ścisłowców.

G(enialność)=const. 

Już pierwsze 30 sekund tego albumu mówi Ci : "ZJEM TWOJĄ DUSZĘ". Bo przecież (parafrazując lekko A. Hitchcocka): "Album powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć".

Welcome to the jungle                                                  
We've got fun 'n' games                                              
We got everything you want                                            
Honey, we know the names (...)

To się nazywa pewność siebie. Bo w końcu co chłopaki będą owijać w bawełnę i zapraszać słuchaczy na bajeczkę, skoro mogą puścić zadziornie oko i otworzyć drzwi białej limuzyny, która jedzie w kurs dookoła genialnego brzmienia i świetnych tekstów, dorzucając hektolitry alkoholu i półnagie fanki gratis? Nie zastanawiaj się i wskakuj do środka. Troche szaleństwa nie zabija... od razu. 

Jeśli jeszcze nie jesteś przekonany, że Axl, Slash, Izzy, Duff i Steven to nie są grzeczni chłopcy z Wisteria Lane, wszystkie wątpliości stracisz już definitywnie jakieś pięć i pół minuty później. Wtedy Axl, głosem zupełnie innym niż w "Welcome to the Jungle", rozpoczyna drugą zwrotkę "It's So Easy".

Cars are crashin' every night
I drink n' drive
everything's in sight
I make the fire
But I miss the firefight
I hit the bull's eye every night (...)

Wtedy właśnie za szybą limuzyny eksploduje ciężarówka pełna używek, samochód zatrzymuje się a "Gunsi" wyskakują na ulicę i zaczynają skakać po płonącym wraku. No nie rób takiej miny, mam bujną wyobraźnię!

Dalej jest tylko ciekawiej. Z limuzyny przesiadasz się na nocny pociąg rozpusty ,na którym stwierdzasz, że ktoś chce Cię dopaść. Potem przeżywasz krótki romans z heroiną, trafiasz do Paradise City ,gdzie spotykasz się z Michelle ,która niekoniecznie radzi sobie w życiu. Dalej chwila na wspominki o ex-dziewczynie i dalej w drogę by spotkać...

Piękne niebieskookie dziewczę. Woah, muszę się tu zatrzymać. Utwór numer 9, to moja morfina. To moja odrobina nieba w tej szarej rzeczywistości, to mój niedościgniony wzór gitarowego wirtuozerstwa i wokalnego ideału. To "Sweet Child 'o' Mine". Dzisiaj odpuszczę rozwodzenie się nad wszystkimi elementami czyniącymi ten utwór moim ukochanym kawałkiem wszechczasów, ale uwierz - już niedługo postaram się i Ciebie zarazić miłością do tego klasyka. 

Kiedy już ochłoniesz po szoku związanym z tym spotkaniem, "Gunsi" przypomną Ci, że niestety kobiety często w dupie mają uczucia i potrzebują tylko zabawy. No a skoro się bawić, to tylko w szalony sposób... 

Panties 'round your knees
With your ass in debris
Doing that grind with a push and squeeze
Tied up, tied down, up against the wall
Be my rubber made baby
And you can do it all (...)

Ostatni przystanek tej podróży, to Rocket Queen. Myśli, że jesteś dzieciakiem. Jaaaaaasne. W gruncie rzeczy to Ty masz nad nią władzę. W końcu twój język jest ostry jak wojskowa sprężynówka a i nie boisz się manipulować ludźmi... 

Kiedy wysiadasz pod domem, wypijasz ostatnią szklankę whisky i żegnasz sie z tymi świrami, ciągle chcesz więcej. Co z tego, że kilkanaście razy złamałeś prawo i otarłeś się o śmierć. W twoich żyłach płynie już Rock, a tego nie wyleczysz. Witaj w dżungli, przyjacielu. 

Ps. *Ciastko* dla Hansa, bo wiedział, czemu adres bloga jest taki, a nie inny : ) 

czwartek, 7 maja 2009

#1: Intro

   Nie wierzyłem, że kiedykolwiek założę bloga. Wiecie, zawsze blogowanie kojarzyło mi się z rozryczanymi jedenastolatkami, które mają miliardy problemów w swoim nędznym życiu i tony siana w swoich młodych główkach. A jednak, oto jestem. 

Nie, nie będę pisał o tym, co miałem na obiad. Nie opiszę nawet mojego dnia w szkole. Nie będę bezpośrednio narzekał na moje życie.

"To do cholery, co ty chcesz mi wcisnąć?! Chcę dramatu, łez, przyznawania się do seksu ze zwierzętami!" - wrong adress, babe. 

Postaram się wam w przystępny sposób sprzedać moje spojrzenie na świat. A jako, że na świat podziwiam przez szczeliny między sześcioma strunami mojego budżetowego Epiphone'a , to będzie sporo o muzyce. Ogólnie o rzeczach, które są mniej lub bardziej fajne. Zresztą, wyjdzie w praniu. 

Uuuuff, przelewanie myśli na klawiaturę z użyciem polskich znaków jest trudniejsze niż myślałem.

ps. Dedykowane Domi, no bo jakbym jej nie ratował dupy co chwile, to co innego w życiu miałbym do roboty? : )