niedziela, 21 czerwca 2009

#10: Let love rule


   Ktoś na górze ma nieźle nasrane we łbie. Kwiecień był cieplutki, maj wręcz gorący, a pierwsze dni wakacji dają pod względem pogodowym ciała na caaaaaaaaaaa(...)aałej linii. Deszcz, deszcz i odrobinka deszczu przeplatana podmuchami zimnego wiatru to teoretycznie zwiastun beznadziejnych wakacji. Teoretycznie.

Mój początek wakacji był wyjątkowo udany w przeciwieństwie do pogody za oknem. Podjarany i gotowy na wszystko wybyłem do Krakowa na Wianki '09, dokładniej żeby usyłyszeć (i zobaczyć) na żywo Lenny'ego Kravitza. A że w oczekiwaniu na jego występ łyknąłem jeszcze trochę Wilków, Vavamuffina i naleśników z serem i wanilią, ale to już inna sprawa. 

Przed Kravitzem na scenie wił się Robert Gawliński, który mimo kłopotów technicznych już w pierwszym kawałku (umarło nagłośnienie) pokazał, że daje radę na żywo. Vavamuffin z kolei w moich uszach brzmiał jak kingstoński bełkot skopconego Badmana (GTA4). Sporo skreczy, efektów, super kontakt z publicznością i rytmiczna bujanka. Ogólnie strasznie sympatycznie.
Kolejny miał być zespół The Poise Rite - mój osobisty zwycięzca konkursu na najdebilniejszą nazwę kapeli roku. Kiedy okazało się, że to Polacy, zacząłem głowić się co zagrają. Nie dowiedziałem się. Oliver J. ogłosił, że kapela na Wianki nie dotrze bo... cośtam. To zasmuciło fanów The Poise Rite zgromadzonych nad Wisłą. Wszyscy trzej na znak żałoby ubrali na głowy czarne chusty .
Przyszła więc kolej na Patrycję Markowską, ale jako, że nasza czteroosobowa kompania nie przepada specjalnie za jej twórczością to poszliśmy w Kraków poszukując miejsca by zjeść lub zapalić sziszę. Jako, że kopcenie w Krakowie dozwolone jest od 21 roku życia, zjedliśmy i na godzinę 22 wróciliśmy nad rzekę, by po 4 godzinach od rozpoczęcia imprezy posłuchać Lenny'ego.

Pan Kravitz oczywiście nie zawiódł. W modny sposób zaczął ok. 20 minut po ustalonej godzine, ale to tylko pomogło nam zająć dogodne miejsce. Kiedy już ustawiliśmy się pod drzewem, zbici z masą obcych ludzi gapiących się razem z nami na drugą stronę Wisły, nagle błysnęły jupitery i do moich uszu zaczęła docierać muzyka. Byłem pod takim wrażeniem, że nie potrafię sobie przypomnieć, jaki kawałek był grany pierwszy. Kiedy już otrząsnąłem się z szoku, moje uszy raczone były miksem starych hiciorów Lenny'ego oraz utworów z ostatniego albumu. Najprzyjemniej wspominam moment, gdy usłyszałem riff z Always On The Run. Serce zaczęło bić szybciej a nogi same wpadły w dziwny rezonans. Dalej wcalej nie było gorzej - genialna wersja Dancin 'Til Dawn wprawdzie nie przypadła do gustu krakowskiej dresiarni, za którą stałem, ale już przy Fly Away śpiewali razem z resztą publiczności. Zresztą, miałem wtedy wrażenie, że zaraz odlecilmy z Krakowa - klimat był mistrzowski. 

Żeby sprawozdawczej formalności stało się zadość, muszę wspomnieć też o tym, jak świetnie zachowywał się sam Kravitz. Co chwila zachęcał publiczność do klaskania/skakania/śpiewania razem z nim, żartował sobie z dzielącej go od publiki Wisły i ogólnie sprawiał wrażenie osoby świetnie się bawiącej. Mnie osobiście rozbroił moment, kiedy po jednym z utworów zniknął w ciemnościach sceny tylko po to, by razem z ponownym zapaleniem świateł ukazać się publiczności z aparatem fotograficznym w ręku. "This is unbelievable" - powiedział i zrobił zdjęcie tłumowi zgromadzonemu na brzegu Wisły

Po pełnym emocji dniu wróciliśmy do użyczonego nam mieszkania, gdzie przespaliśmy się na kuchennej podłodze. Twardej podłodze. Do teraz bolą mnie plecy. Kiedy ok. 7 wsiadałem w pociąg, który miał przetransportować mój obolały zadek do Katowic miałem pewność, że z Krakowa wywiozę dwie rzeczy - przeziębienie i masę świetnych wrażeń, których nikt nie jest mi w stanie odebrać. Kto miał jechać a nie pojechał, "bo pada deszczyk" niech żałuje. Stracił kawał dobrego widowiska. 


PS OMFG ja chcę wiosło spowrotem ;<

2 komentarze: